Razem ze mną swoje piękne gobeliny wystawiała Maria Rajmon.Wystawę nazwano "Duet na krosno i nożyce". Organizatorzy wydrukowali śliczny folder.
Zastanawiałam się czy na wystawę polecieć samolotem ale po pierwsze nie lubię latać, po drugie należało wziąć kilkanaście sporych patchworków a po trzecie droga do Budapesztu jest bardzo wygodna i to tylko niecałe 900 km, głównie autostradami.
Myliłam się bardzo. Do Gyor jechało nam się nieźle. Ale gdy już nam się wydawało, że prawie jesteśmy na miejscu, bo zostało nam tylko 100 km do przejechania, zaczęły się "schody". A właściwie szlaban.
Bardzo intensywnie zaczął padać śnieg i wiał niezwykle silny wiatr. Przejechaliśmy kilka kilometrów i razem z innymi samochodami stanęliśmy w zaspie. Bracia Węgrzy pozdejmowali już zimowe opony ze swoich samochodów a może nigdy ich nie założyli. Przed nami na autostradzie zrobił się wielki korek, za nami też.
Utknęliśmy na dobre. Była godzina 18 w czwartek 14 marca. W tym samym miejscu spędziliśmy 24 godziny. Całą dobę. Bez zapasów jedzenia i picia. Na szczęście mieliśmy ciepłe ubrania, patchworki, którymi owinęliśmy się w nocy i zapas benzyny do podgrzewania samochodu. Gdy nadszedł ranek zaczęliśmy rozpoznawać sytuację. Próbowałam dodzwonić się do polskiej ambasady w Budapeszcie ale nikt nie odbierał telefonów. Jakiś Węgier dał nam trochę wody, Mołdawianin sprezentował dwa jogurty - jeden zjedliśmy we dwoje na spółkę na śniadanie a drugi zostawiliśmy sobie na obiad. Okazało się, że niedaleko, bo w odległości tylko 4,5 km jest stacja benzynowa. I tak, po 3 godzinnej wycieczce przez zaspy wysokości człowieka zaopatrzyliśmy się w chleb i wodę. Nie było widać żadnych służb ratowniczych, poza helikopterem, które czasem przeleciał.
A tak wyglądała autostrada. Sądziliśmy, że będziemy tkwić w tych zaspach aż do stopienia śniegów.
Po 24 godzinach udało się jednak wyjechać. Ruszyły wyłącznie samochody osobowe, powoli i bocznymi drogami ale i tak byliśmy niezwykle szczęśliwi. Po 4 godzinach dotarliśmy do naszego hotelu. Chyba pierwszy raz w życiu rozkoszowałam się płaskością hotelowego łóżka.
Zwykle denerwuję się przed wernisażami. Tym razem byłam najspokojniejszą osobą na świecie. Radość z tego, że jesteśmy "pod dachem" przyćmiła wszystkie niepokoje.
A na drugi dzień z rana szybciutko przygotowywaliśmy wystawę, bo przecież mieliśmy to zrobić dzień wcześniej.
Na wernisaż przyszło ponad 40 osób. Głównie to panie z Polonii węgierskiej. Zaskoczyło mnie mile, że było tak dużo osób.
Wystawę otworzyła Krystyna Jerger, historyk sztuki. Mówiła o Marii Rajmon, o jej pięknych gobelinach a także chwaliła to, co ja robię. Na wystawie znalazły się też dwie prace studentów z Budapesti Kommunikacios Es Uzleti Foiskola.
Przyjęto mnie bardzo serdecznie. Czułam się tam jak stara dobra znajoma. Z paniami rozmawiałyśmy o moich pracach, o technikach patchworkowych ale też o naszych przeżyciach z autostrady, bo całe Węgry żyły wiadomościami o katakliźmie i wszyscy byli ciekawi jak dawaliśmy sobie radę.
Pokazywałam paniom jak szyję, opowiadałam o przygotowaniu tkanin, o moich inspiracajach. Wszystko wskazuje na to, że jesienią spotkamy się jeszcze raz - tym razem zorganizujemy warsztaty.
Bardzo dziękuję Paniom z Polonii Nova - Marii, Małgosi, Milenie. Fantastycznie przygotowały wystawę i opiekowały się nami niezwykle troskliwie.
Azalia, którą dostałam na wernisażu świetnie zniosła podróż powrotną. Tym razem jechaliśmy niecałe 9 godzin.
Tak było w Budapeszcie.
To siedziba Stowarzyszenia Polonia Nova.
Migawki z wernisażu.
Tak wyglądał Budapeszt w niedzielę, po dwóch dniach od naszego przyjazdu. Już bez zawiej i zamieć.
Aniu , gratuluję wystawy:) piękne prace i pięknie wystawione, prace Pani Rajmon też zachwycające, dobrze, że udało się cało i na czas dojechać:)
OdpowiedzUsuńMrożąca krew w żyłach historia! Aniu, jak dobrze, że nie jesteś np. rzeźbiarką albo malarką... ;) Dobrze, że nic Wam się nie stało!!! Pozdrawiam, Aldona
OdpowiedzUsuńAniu, opowieść jak nie z tego świata!!! Dobrze że nic wam się nie stało i że szczęśliwie wróciliście:)
OdpowiedzUsuńGratuluję wernisażu:))
Aniu - trzymalam kciuki i inne paluchy, zebyscie dojechali! Wystawa piekna!!!! Swietna kombinacja Twoich trojwymiarowych prac i tych tkanych - jeszcze gobeliny czy juz rzezby? Chce je miec wszystkie!!!!!!!!!!
OdpowiedzUsuńMilego i owocnego pobytu zycze :)
Ależ historia. Dobrze, że wszystko skończyło się pomyślnie. Wychodzi na to, że koce, kanapki i termosy są w podróży nieodzowne. Gratuluję tej wystawy. Serdecznie pozdrawiam. Jola
OdpowiedzUsuńAle historia - prawie jak z Hugo Badera ;)... chyba nie jechałaś z Niną ;)))?
OdpowiedzUsuńTe Twoje cuda na ścianie wyglądają bosko!
Aniu twoja opowieść czyta się ja dobra książkę, najważniejsze ze nic wam się nie stało uff , i gratuluje wystawy brawo brawo :-)))
OdpowiedzUsuńAniu, z otwartą buzią czytam o Waszych przygodach, mam nadzieję że zaszczycisz nas swoją obecnością na zajęciach u Izy i wszystko jeszcze raz opowiesz.
OdpowiedzUsuńZosia Lewandowska
Czytalam o Twojej wyprawie jak jakis horor..ale udalo sie..Gratuluje wystawy piekne zdjecia , prace , duzo ludzi i tak jakos uroczyscie.Mysle ze to dopiero poczatek Twojej popularnosci.Zycze Ci tego .Pozdrawiam milo.)
OdpowiedzUsuńTrochę jak musztarda po obiedzie, ale muszę zostawić pod tym postem swoje 3 forinty ;)) Cieszę się bardzo Aniu, że gościłaś u nas, szkoda, że nie miałam możliwości obejrzenia wystawy, może następnym razem się uda. Na zdjęciach, które pokazałaś rozpoznaję parę twarzy :)
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo, to był bardzo ekscytujący wyjazd. Ja kiedyś często tam bywałam. Przez dwa lata w Budapeszcie pracował mój pierwszy mąż. Tym razem Budapeszt był jak twierdza nie do zdobycia :). Czas zrobić jeszcze jedno podejście ;)
Usuń